Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znał, iż dostał się w ręce zbójów i aferzystów, na wszystko zdecydowanych.
Ledwie się ich pozbył obietnicą zwłoki i decyzyi ojca; czuł jednak, że się słomą nie wykręci.
Prosto ztamtąd, zdesperowany, popędził do ojca.
— Nic nie pomoże. Zginąłem! — jęknął.
— Nareszcie! — odparł stary. — Dawno ci się to należało. Trafił frant na franta.
— Ratujcie, tatusiu! Ja się żenić nie chcę!
— Zapóźno! Teraz się żenić musisz!
— Wcale nie, jeżeli ojciec nie pozwoli. Ja im tak odpowiedziałem.
— Jesteś ideałem uległości, gdy ci to potrzebne. Ale ja się wcale temu sprzeciwiać nie będę. Jutro umówimy się z Tirardem ostatecznie.
Kostuś umilkł, sumował, potem nagłe rzekł:
— Proszę mi, ojcze, dać sto franków!
— Tak zaraz? Nie mam przy sobie. Dostaniesz za dni parę.
Chłopak więcej nie nalegał, ale wieczorem, wzdychając ze skruchą, umizgnął się do sakiewki ciotki. Cierpliwie wysłuchawszy admouicyi godzinnéj, dostał przecie żądaną sumę i uśmiechając się pod wąsem, udał się na spoczynek.
Nazajutrz zostało po nim na kolonii tylko wspomnienie i kartka tej treści:
„Nie wrócę, aż mnie ojciec odczepi od Tirardów. Proszę do mnie pisać: Algier, poste-restante”.