Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Panna Felicya była niedaleko, czyhała na tę chwilę.
— A co? Dopilnowałam w porę! — myślała tryumfująco.
Jamond bez długich wstępów sprawę zagaił.
— Jesteś kłamca, oszust, hulaka i głupiec w dodatku. Dałeś się wziąć na wędkę, jak kiełb! Okłamałeś ciotkę, oszukałeś ojca, panna nazywa cię swoim narzeczonym. Jutro jéj ojciec tu będzie, aby się umówić o dzień ślubu i o intercyzę, co najważniejsza. Rozporządziłeś się swoją osobą bezemnie, żyj-że sam, z nową rodziną. Felo, upakujesz swoje i moje manatki, pojutrze pojedziemy ztąd.
— Dokąd? — krzyknęła przerażona.
— Co ci do tego? Nie bój się! Nie zginiemy we dwoje! Świat wielki! Zaczniemy nanowo pracować!
— Ojcze! — wybuchnął Konstanty. — Jeśli wy pojutrze, to ja jutro ztąd ucieknę! Panna kłamie! nigdym nie był jéj narzeczonym, niech mi to powtórzy.
— Czy ty wiesz, szalona pałko, co mówisz i czynisz, gdy szalejesz! Nie tłómacz się. Ratowałem cię dosyć często, teraz basta. Pij sobie sam piwo, któregoś nawarzył.
— Za nic! Ani myślę na tych warunkach. Żeby ojciec dał się przekonać co do panny Tirard, to możebym się z nią ożenił, bo doprawdy innéj tu