Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nieprawda: kochasz się! I domyślam się w kim: w téj czarnej małpie z sąsiedztwa.
— Dałeś się wciągnąć do Tirardów wbrew memu zakazowi! — oburzył się Jamond. — A wiesz ty zkąd oni, co za jedni, czy na ich pieniądzach i rękach niéma kradzieży lub oszustwa? Mężczyźni wyglądają jak komunardy, a córka chowała się w marsylskim porcie.
— To dla ciebie nie towarzystwo, ani znajomość, ani tém mniéj partya. Zabraniam ci tam bywać i czynić im jakie nadzieje zbliżenia. Nie życzę sobie mieć żadnej sprawy z Tirardem.
Jamond, rzekłszy to, uważał kwestyę za skończoną i zajął się czém inném.
Kostuś przyczaił się jak mysz pod miotłą i czas jakiś uśpiły się obawy panny Felicyi. Aliści dnia pewnego wracając z pola do domu, usłyszała w winnicy szepty i śmiechy. Podkradła się bliżéj i na własne oczy ujrzała Klarę Tirard i Kostusia, trawiących czas tak drogi na zalotach.
Chłopak, który krzesał winograd, dawno już snadź roboty zaniechał, narzędzia rzucił i wyciągnięty u stóp dziewczyny, na stosie świeżo pociętych ga łęzi świątkowa! bez ceremonii i prawił czułości; dziewczyna droczyła się z nim śmiejąc się swawolnie.
Panna Felicya na przełaj, tratując warzywo, kalecząc twarz, drąc odzież, puściła się ku domowi i wpadła do brata.