Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja daję weksle — odparł Zygmunt. — Procenta zeżrą moją część, jeśli mama lat dziesięć jeszcze pożyje.
— A mnie żywi strzelba i sieć. Mnie nie chcą pożyczać, bo nie umiem gadać. On lże jak z nut, a ja zaraz się jąkam. To szczęście, że mama nie lubi czółna, boi się wody i prochu. Zje licha, zanim mnie skontroluje.
— No, a Jadwisia?
Bracia ruszyli obojętnie ramionami.
— Czego dziewczynie potrzeba? Donasza mamy odzienie, może sobie latać boso i obywać się bez koszuli. Taka błaźnica!
— Ależ to podłe życie! Jabym uciekł!
— Pewnie, że podłe! — potwierdził Stefan. — Co wieczór rąk i nóg nie czuję ze zmęczenia.
— Jużbyś przepadł, żebym cię nie karmił, a ty mi żałujesz tych czterdziestu rubli.
— Ja nie żałuję, owszem; pewnie, że mnie karmisz, ale widzisz, buty!
— Wielka mi historya! Sprawię ci sam buty w procencie!
— To dobrze, tylko pamiętaj!
— Et, nie zawracaj głowy, toż cię widzę codzień, i twoje dziury! Ot idź, dostań pieniądze i przynieś zakąski z miasteczka. A my ruszajmy do budy.
Odeszli. Zygmunt się roześmiał.
............