Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Panna Felicya spoczęła na laurach.
— Widzisz, rozgospodarowałam się u ciebie! — rzekła do siostry. — Teraz ty spocznij, pomówmy trochę.
— Zaraz, zaraz, Feluniu, zaraz aniołku, tylko muszę jeszcze z ekonomem się rozmówić. Bawcie się tymczasem, zaraz kolacya.
I znowu pobiegła.
Różycki, widząc minę stroskaną panny Felicyi, podszedł do niéj i usiadł obok.
— Wszystko to pani przepowiedziałem: nie trzeba było tak się z Rogalów wydzierać. Teraz pogawędzi pani ze mną.
Westchnęła i spojrzała nań żałośnie.
— Mnie nic, ale tak się boję, żeby Kostuś się do swoich nie zraził! — przyznała swoją troskę.
— Zabiorę go jutro z sobą. Mam być przecie swatem, zacznę go tedy obwozić. Za tydzień przyjedziemy uwolnić ztąd panią. Byle się tylko pani pupil zbytnio nie pokumał z szanownym Zygmusiem, bo to szkoła arcy nie ciekawa.
Panna Felicya poszukała oczyma synowca. Istotnie stali z Holanickim we framudze okna i coś sobie opowiadali półgłosem. Co chwila któryś wybuchał śmiechem i szeptali daléj, zupełnie już poznajomieni.
Patrzyła panna Felicya na nich, patrzył pan Erazm na drzwi do ogrodu.