Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyrabia, byle dobry kierunek i dobre chęci, wyjdzie na ludzi. A gdy przybyła, widziałeś: dzierlatka!
Kazio milczał. Po jakimś czasie pani Taida spytała obojętnie:
— Cóż? Korespondujesz jeszcze z Ozierską?...
— Bardzo rzadko. Przeniosła się do Genewy i przeprosiła rodziców.
— Nie może być! Nic mi matka nie pisała.
— Bo się wstydzą przekleństw, które na nią miotali. A ona się ani shańbiła, ani upadła.
— I cóż, jeszcze na uniwersytecie?
— Jeszcze dwa lata. Teraz ojciec pod sekretem przed matką, a matka w sekrecie przed ojcem posyłają jej zasiłek. Zdrowa, bo ma co jeść.
— No, w każdym razie postrzelona głowa. A otrzymała zielnik?
— Otrzymała i pisała, że sama mamie podziękuje.
— To się obejdzie. Ale to był dziwny wypadek.
I umilkli, westchnąwszy na myśl o cioci Dysi.
Wedle zamiaru, zabawili cały dzień w Porębach i o zachodzie słońca wrócili do domu.
Dom zastali pusty. Lokaj opowiedział, że panna Wanda chora na zęby, a panicz starszy zamknął się w oficynie i nie chce kolacji.
Czekali na panią Taidę interesanci, więc poszła z Kaziem do kancelarji i wnet jej wyszła z pamięci choroba panny Wandy.