Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciągnące kaczki, coś rozmyślał, uśmiechał się i marszczył. Miał w sobie jakąś rozrywkę i zajęcie. Może się z tego przed matką zwierzał, bo często z nią przesiadywał i radził, zresztą mało było z niego pociechy w towarzyskiem życiu.
Panna Wanda trefiła grzywkę, coraz to nowe produkowała bluzki i kostjumy i bardzo często przefruwała, nucąc, pod oknami oficyny, gdzie mieszkali chłopcy. Teraz jeszcze bardziej wyglądała zapracowana i zajęta, wszędzie jej było pełno.
Włodzio bał się drwin brata, ale nie umiał milczeć, nie pochwalić się. Zagabywał go często.
— Nieprawda, ładne ma bestja zęby. Mówię ci, jak się śmieje, to człowieka djabli biorą. Napewno jedziesz jutro z mamą do Porębów?
— My jedziemy, ale pisarz zostaje! — mruknął Kazio.
— Co to ma do rzeczy. Gadasz czasem ni w pięć, ni w dziewięć! My się z nią wybieramy jutro czółnem do folwarku. Zatrzymaj mamę jak najdłużej. Nigdym jeszcze tak dobrze nie bawił się w domu!
— Czy ty się chcesz z nią żenić?
— Żenić? Oszalałeś! A mnie to poco?
— Bo ja wiem. Wiecznie ci baby w głowie, to sobie jedną weź i trzymaj. Będzie spokój.
— Mnie właśnie dobrze z niepokojem takim.
Nazajutrz pani Taida z Kaziem pojechali do Porębów na cały dzień. Panna Wanda upakowała im koszyk