Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyszła do jadalni, a Kazio spytał:
— Zapewne lubi pani wieś i gospodarstwo?
— Trudno lubić służbę i obowiązek! — odparła.
— W takim razie bardzo pani będzie ciężko, bo czemże takie życie różni się od galer? Gdy się do obranego zajęcia nie ma powołania, nic się rzetelnego nie zdziała.
— Trudno mieć powołanie do robienia wędlin! — rzekła ironicznie.
— Tak, to mi tłumaczy tyle niesmacznych wędlin — uśmiechnął się.
Panna Wanda zreflektowała się, że ją rozdrażnienie za daleko uniosło i poczęła się cofać.
— W każdym razie moje aspiracje w niczem nie wpłyną na sumienne zajęcie się. Będę się starała zadowolić moich chlebodawców...
— Ja właśnie chciałem prosić panią o serdeczną życzliwość dla mojej matki. Jest bardzo samotna, potrzebuje towarzystwa, pomocy, często hamulca dla nadmiernej pracowitości. Proszę, niech pani będzie dla niej dobra.
Panna Wanda spłonęła rumieńcem zadowolenia; rola ofiary nie wydała się jej już tak straszna.
Ukradkiem zerknęła na Kazia i pod upudrowaną grzywką już się roiły marzenia rozkoszne.
Wydał się jej bardzo zajmującym, bardzo wybitnym, ba — nawet bardzo pociągającym.
Naprawdę był to osiemnastoletni, niezgrabny drągal,