Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brała, słusznie cierpi, ale to jej grozi zatratą. Przeczytajno list!
Kazio rozdarł kopertę i przebiegł kartkę oczami. Kilka wierszy było zaledwie, ale on je odczytał raz i drugi, coraz bardziej zdziwiony.
— To szczególne! — szepnął, podając list matce.
Zawierał te tylko słowa:
„Czy ciocia Dysia umarła? Zaraz mi odpisz. Pewnie umarła, bo onegdaj, w sobotę, w nocy, była u mnie. Odrabiałam kursy — nad ranem to było. Marka Wolska, z którą mieszkam, dowodzi, żem musiała zasnąć nad stołem. Ale to ona chrapała już od paru godzin na kanapce. Ja czytałam — zmęczona byłam jak dzwonek sklepowy, to prawda, alem czytała. Było mi trochę czerwono w oczach, może miałam przywidzenie, ale widziałam doskonale ciocię Dysię naprzeciw siebie, przy stole. Którędy weszła, nie wiem — siedziałam jak bałwan, anim się przeraziła, anim się poruszyła. Ciocia Dysia popatrzała po ścianach, jakby czego szukała, potem pokazała na moją głowę, jakby pytała, czy boli. Skinęłam, że tak. Wtedy mi podała jakiś gruby zeszyt, na którym było napisane: „Zielnik roślin lekarskich,“ uśmiechnęła się, kiwnęła mi głową i wyszła. Zerwałam się, zbudziłam Markę i opowiedziałam. Zburczała mnie, wyśmiała i nazajutrz roztrąbiła wszystkim. Drwią ze mnie, ale nie wybije mi nikt z głowy, że u was stało się jakieś nieszczęście,