Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przemienienia Pańskiego, to już tobie przekazuję. Moją książkę do nabożeństwa daj Annie, dozorczyni w szpitalu, moją odzież — ubogim! Wiem, że o duszy mojej nie zapomnisz... Dziękuję ci za całe życie i za pracę! Krótkie mi się wydało i lekkie z twojej łaski. Nie radam cię samą zostawić, ale widzisz, nie moja wola! Teraz mi księdza sprowadź, bo już pora. Dopłynęło się do brzegu!
I tak ciocia Dysia cichutko odeszła!
Nie pisała testamentu i troskała się o legaty, nie wzdragała się przed śmiercią, choć błogosławiła życie; jak rzetelna pracownica, gdy wieczór nadszedł, zasnęła w spokoju dobrego sumienia.
Zostało po niej trochę odzieży, szkatułka staroświecka z mnóstwem przegródek i z lusterkiem, wytarta książka do nabożeństwa, okulary, zielnik roślin lekarskich, pęk kluczy i fartuch szafirowy, roboczy.
Blada, drobniutka, sucha a uśmiechnięta leżała w trumnie; aż dziw był, że tak bezczynnie założyła ręce i tak długo odpoczywa. O śmierci jej nie było pochwalnych nekrologów w pismach i mało kto poza granicą Rudy dowiedział się, że umarła, bo mało kto pamiętał, że żyła.
Zato we dworze i po wsiach okolicznych powstał zgiełk i lament. Służba dworska i chłopi napełniali bezustanku, przez dzień i noc, pokój, gdzie ustawiono katafalk. Kobiety zawodziły i szlochały, pokazywały