Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Aż ją zbudzi, jaki królewicz elegant.
— Nie. Ona takiego nie weźmie i taki się na niej nie pozna. Moja będzie albo niczyja.
— Wiesz, że pleciesz jak w gorączce.
— Obyć i na ciebie przyszła taka gorączka. Wtedy ha, wtedy!
— Byłoby dwoje warjatów.
— Nie — byłoby dwoje szczęśliwych.
Spojrzała na niego, ruszyła ramionami. Zdumienie, gniew, odbiły się w jej twarzy.
— Słowo daję, co z tobą się dzieje! Patrzysz na mnie taki rozpromieniony, jakbym ja była tą wybraną.
— Ano, naturalnie, że ty! Któż inny?
— Ja? Ty się kochasz we mnie?
— Czy mi nie wolno?
— A coś zapewniał zeszłego roku w Warszawie?
— Zapewniałem, bom nie wiedział, co czuję i jak. A teraz wiem.
— I oświadczasz się mnie?
— Nie.
— Ofiarujesz serce i rękę?
— Ręki nie. Serce tak. Twoje jest.
— Oszalał. Potrzebne ci to i mnie także! Miałam kolegę, bratnią duszę, a teraz czem ty jesteś dla mnie?
— Zostanę bratnią duszą!
— Dziękuję ci! Już nie wierzę.