Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się pewnego dnia niedaleko, bo do Ameryki. Złapano ich za rogatkami, gdyż mieli zamiar iść pieszo do Hamburga, a na przejazd okrętem posiadali całe trzy ruble.
Po odnowieniu stosunków z brzeziną nastąpił morał krótki, bo się pani Taida śpieszyła w pole.
— Włodziu, kto nie umie rachować, ten robi długi, a zatem się hańbi. Rozumiesz! Zapamiętaj sobie, — jeśli wydasz kiedy grosz pożyczony, wyprę się ciebie. A pamiętaj, że przez całe życie może nie doczekasz się grosza, który będziesz mógł nazwać własnym, tyle masz obowiązków! Wyrzuciłeś rózgę, smarkaczu, a ja ci powiadam, żebyś swoje wady wyrzucił, wtedy ja sama ją sprzątnę. A tymczasem szanuj ją, boś do innego mentora jeszcze nie dorósł.
Włodzio, nadąsany, zbuntowany, wybuchnął:
— U nas, w klasie, nie biją, my nie wstępniaki!
— A to, wielka szkoda, że nie biją i tem bardziej ja będę biła. Zresztą masz rózgi na czapce, żebyś o tem pamiętał.
— To nie rózgi, to laur! — oburzył się Włodzio.
— Laur, laur, patrzajcie go! Ano, to się staraj, żebym ja w to uwierzyła. Dla mnie to rózgi, wasze godło.
Tu się zwróciła do Kazia, który, zaciąwszy usta, coraz bardziej chciał uciec do Ameryki...
— A ty, fąflu jeden, próżniaku, uciekać chcesz? A wiesz ty, kto ucieka? Złodzieje, zbójcy i hultaje.