nawidzieć. Dosyć nad sobą przepracowałam, żeby ich tylko ignorować.
— No, przecie mnie do ludzi nie zaliczasz?
— A do czego?
— Ano, do nauki.
— Jakiej nauki?
— Takiej, którą lubisz.
— Znowu lubisz! Daj mi święty spokój i wracajmy.
Zawrócili i chwilę milczeli. Wreszcie Kazio się ozwał:
— Więc jeśli ludzkością omal nie pogardzasz, to cóż będzie z pacjentami? Jeśli o nich tyle będziesz dbać, to winszuję nieborakom.
— Pacjent to nie człowiek, to moja idea. Za każdego chorego życiebym oddała.
— Jak kiedy dostanę czarnej ospy albo tyfusu, to mnie będziesz leczyła. Dobrze?
— Ospę masz pewnie szczepioną, a do tyfusu nie masz usposobienia. Wogóle ty jesteś doskonale zdrów, jak rzadko się spotyka. Myślę czasem, jakby to dobrze było, żeby ludzkość więcej miała takich osobników.
— Tobyście z głodu poumierali — Eskulapy...
— Ba, ale patrzeć na niedołęstwa, kalectwa, nędze i słabości to jest utrapienie nielada. A przytem to człowieka przygnębia, bo i nauka na to bezsilna. Ludzkość marnieje strasznie, a medycyna i higjena utrzymuje te marnoty na świecie. Czasami żałuję, żem nie
Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/142
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.