Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Panna Irena pomyślała chwilę.
— On mnie doprowadza do takiej irytacji, do takiego oburzenia swoją zarozumiałością, że doprawdy, czasem nienawidzę go, ale nie mogę nienawiści zachować. Gdy ostygnę, śmiać mi się chce, bo ostatecznie on jest tak wesół i szczery, i dowcipny, że zapominam wszystko nieznośne, co mi wyrządza. Żeby nie te nieszczęsne starania i oświadczyny, bylibyśmy najlepszymi przyjaciółmi.
Pani Taida zamyśliła się chwilę i uśmiechnęła.
— No, to i dobrze! Idź spać. Gdy jutro wstaniesz, twój prześladowca będzie na drodze do kolei.
Po swych niefortunnych konkurach Włodzio wcale rezonu nie stracił. Wrócił do Warszawy i wedle słów panny Ireny trzeciego dnia, jakby nigdy nic, poszedł do jej rodziców.
Zaraz na wstępie dowiedział się od służącej, że panienki niema.
— To nic! Jutro przyjedzie — pomyślał.
Rozważał, co powiedzieć rodzicom, gdy matka wyszła i z twarzy jej poznał, że wie wszystko.
— Bardzo nam przykro, panie Włodzimierzu, — rzekła — że życzenia nasze nie zgadzają się z wolą Irenki. Bardzo to ładnie z pana strony, że pan przyszedł, że się nie obraził na dziecko. Dziękujemy serdecznie.
— Czego ona się uśmiecha tak lubo? — pomyślał, a głośno zapytał: — Kiedyż wraca panna Irena?