Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przepraszam, mamo, ale ja nie ustąpię! — przerwał energicznie Włodzio.
— Ty odjedziesz jutro do Warszawy, gdzie masz obowiązki i pracę.
— A panna Irena?
— Panna Irena nie należy do ciebie ani sprawy ze swych czynów i postanowień zdawać nie jest obowiązana. Nareszcie, to przechodzi granice elementarnej delikatności i doprawdy nie poznaję ciebie.
Włodzio umilkł, ale wnet skombinował, że panna Irena musi do rodziców wrócić, a zatem wszystko idzie jak najpomyślnej. Po minie jego wyczytała pani Taida myśli — i dodała:
— No, i radzę ci zająć się usilnie pracą i nie pokazywać mi się na oczy, aż się opamiętasz i zrozumiesz, jakeś mnie dotknął i uraził.
Była to dymisja w niełasce. Włodzio się zasępił, przegrał haniebnie i cała odwaga uleciała. Jak niegdyś, gdy dostał w skórę, milcząc, ucałował rękę matki, pannie Irenie złożył piorunujące spojrzenie i sztywny ukłon i wyszedł.
Panna Irena uklękła przy fotelu pani Taidy.
— Czy pani bardzo się gniewa na mnie? — spytała.
— Mam żal, żeś mi nie wyznała wszystkiego odrazu. Uniknęłabyś dzisiejszej przykrości i przykrości rodziców. Chłopak jest jak opętany. Nie chwalę go, ale i ty mu już daruj. Naprawdę, kto ich uczy tej zarozumia-