Strona:Maria Rodziewiczówna - Kądziel.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Taidy, bo prawie każdy usłyszał tam kazanie i gorzką prawdę, ciśniętą bez ogródki w oczy. Ona sama o gości mało dbała, mawiając:
— Próbowałam tego zamłodu, ale się nie opłaciło. Gość zawsze oderwie od zajęcia, zajmie czas — i na co? Tylko obmowa i plotki, bo tylko się sąsiadów sądzi, krytykuje lub wyśmiewa. O czem innem gadać na partykularzu? Potem pojedzie dalej i co sam mówił, włoży w twoje usta, jeszcze coś dokomponuje i ot, gotowa zwada z sąsiadem. A służba gościnna buntuje miejscową albo wprost odmawia. Nigdy po gościach nie zostanie nic dobrego, tylko irytacja i śmiecie w domu! Zresztą niema czasu na wizyty.
Nie kryla się z tem zdaniem, więc ludzie ogłosili ją za jędzę i sknerę i trawą porósł podjazd do domu w Rudzie, bo i pani Taida niewiele zużywała koni na swoje przyjemności.
Kilka razy do roku jeździła do parafji na wielkie święta lub do spowiedzi, kilka razy za interesami do powiatu, parę razy do brata i siostry, i na tem się kończyły jej stosunki ze światem.
Przez całe swe życie wierna była „Gazecie Warszawskiej“ i wierzyła w nią bezwarunkowo co do polityki i korespondencyj rolniczych, potem zaprenumerowała „Kraj“, ale co rychlej się wycofała.
— Można dostać żółtaczki z irytacji, czytając ich polemiki! I co z tego za korzyść! Ja wiem, że jest