Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, to i co?... Na to jest baba.
— Oj, Hilek, pocoś ty, synku, tam łaził, i niceś mi nie powiedział? Co ja się nasłuchać musiałam!
— Coś musiała, głupia!... Nie miałaś to sagana z ukropem, żeby tej jędzy oczy zalać?
— Dobrze tobie gadać, ale oni świadki stawią, że tyś się żenić obiecał. Toś ty sobie, nieszczęsny, świat zawiązał! Czy to dla ciebie partja?... Tybyś mógł rzeźnicką jedynaczkę dostać. My już o tem ze starą gadali. Nie od tego są. A teraz?
— A teraz co? Myślisz, że mnie mechaniki złapią? Coś ty tej jędzy odpowiedziała?
— Ano, że z tobą pogadam i że jutro sam u nich będziesz.
— Aha, będę! Niech im kot jajko zniesie! — roześmiał się cynicznie Hilek.
— To ty się nie boisz tych świadków?
— Głupiaś! Pluję na nich i na te świadki.
Rozparł się na stole, pił ciągle wódkę.
— Słuchaj — długo ja tu jeszcze gnić będę?
— Alboż ci tak bardzo źle, synku?... Toć i syty jesteś, i obuty i odziany. Myślisz, lepiej ci będzie gdzieindziej, znajdziesz lżejszą robotę?
— Dureń tylko robi, a mądry panuje. Ale co ty rozumiesz... Twoja rzecz pieniędzy mnie dać.
— Toć oddaję wszystkie.
— Wielka parada. Mnie trzeba tysiąc rubli.
— Matko cudowna! Skądże ja tyle wezmę? Toć wiesz, że nie mam.