Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciągnę, jak szkapa w jednokonce; kiedyś padnę i hycel sprzątnie.
— Pocóż więc tak żyjesz, jeśli cię to nie bawi?
— A to pan myśli, że ludzie często robią to, co lubią, takie ludzie, jak ja? To niech pan spyta psa, co w śmietniku ryje, czy nie wolałby na półmisku polędwicy z garniturem. Grzebie się w śmietniku, bo to człowiek pluje i klnie, a zdechnąć z głodu nie chce.
— Przecie musiałaś mieć rodzinę i robotę przedtem?
— Każdy umarły przedtem żywy był! — To i co mu z tego? Ee, zawraca mi pan głowę, najlepiej to nie myśleć! Bo i co to pomoże? Co było — to się nie wróci, co jest — to i bez myślenia pamiętne, a co będzie, to ochoty nie doda, żeby nad tem rozmyślać. Żeby człowiek mógł być ciągle pijany albo ciągle spać! Czy pan mi dziś każe pozować?
— Źle ci tak siedzieć?
— Źle, nie źle, ale wolałabym odrabiać dług.
— To go odrabiasz w każdym razie. No — zaczynamy. Zdejmiesz dziś bluzkę, udrapuję ciebie w tę płachtę. Koszulę spuść do pasa.
Posłusznie rozebrała się, wtedy ujrzał, że koszuli nie miała wcale, a na plecach parę sinych szram. To ciało wynędzniałe, chude, wzbudziło w nim wstręt estetyczny i litość. Ale było jako studjum głodu świetne, zaczął szkicować pilnie, potem wziął się do podmalówki.
— Skąd masz te pręgi na plecach? — spytał.