Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chłopców w Warszawie i teraz, gdy w mieście wszyscy osiedli, zajmował pokoik obok chłopców i w dalszym ciągu przepychał ich promocje.
Był nietowarzyski i szorstki, przytem brzydki i nigdy nieoswojony. Żyjąc i obcując bezustannie z rodziną, zawsze pozostał obcy i jakby wrogi.
Zaremba go jednak bardzo cenił, jako pedagoga, i istotnie Stuch potrafił zmusić niesfornych chłopców i do posłuchu i do uwagi.
Skąd pochodził i czy miał rodzinę, zaledwie wiedziano. Powiedział Zarembie, że ojciec był aptekarzem, matka z zawodu nauczycielką, oboje umarli, osierocili ich dwoje z siostrą. Jakiś krewny ksiądz, im dopomagał, potem i ten umarł. Stuch miał stypendjum, chodził na prawo, o siostrze nigdy nie wspominał, listów nie otrzymywał żadnych.
Rano wychodził jednocześnie z chłopcami i ku ich wielkiemu oburzeniu, przeprowadzał aż do bram gimnazjum; prawie codzień też spotykali go niedaleko szkoły, gdy wracali do domu. Nie było sposobu go oszukać ani przed nim się ukryć z jaką „fugą“ uczniowską. Niecierpieli go też z całego serca.
Po obiedzie Stuch odrabiał z nimi lekcje i dopiero gdy odkuli sumiennie jutrzejsze zadania, uwalniał. Od jego woli i postanowienia nie było apelacji. Zarembina nawet musiała się z tem liczyć i w dnie lekcji tańca cierpliwie czekać, zanim Stuch chłopców nie puścił.
Wieczorem Stuch wychodził i wracał dopiero