Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stworzone rzeczy umyślnie, żeby tę grozę utrzymać.
Gdy wuj Bolek przyjeżdżał, pytał na wstępie Zarembiny:
— No cóż, „kanary“ twoje jeszcze żyją wszystkie?
— Ależ, Bolku! — protestowała z bolesną obrazą.
— Osobliwość, jaki jednakże organizm ludzki jest odporny. Trujesz ich systematycznie i żyją! A jeszcze was z domu nie wypędziły?
— No, no! Bądź spokojny! Tak źle nie będzie.
— Jeszcze parę lat czasu!
Prezentacji dzieci nie bywało. Gdy się zgromadzono na obiad, wuj spoglądał na nie wzrokiem ludożercy, nie trudził się przemówić, a gdy go witały, nadstawiał do pocałunku łokieć.
Obecność jego działała mrożąco. Z początku dzieci nie śmiały się odezwać, potem szeptały, zezując na niego, a gdy się oswoiły i rozpoczynały zwykłe swary, napierania i grymasy, wystarczało, żeby na nie spojrzał, aby oniemiały.
Niecierpiały go też serdecznie i starały spotykać jak najrzadziej. Wuj ze swojej strony tak je ignorował, że chłopców nawet nie rozpoznawał jednego od drugiego, a spotkawszy przed gankiem Maniusię, zdawał się jej nie spostrzegać.
Bolało to Zarembinę.
— Właściwie, Bolku, co ty czujesz do moich dzieci? — spytała go raz, korzystając, że był w do-