Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co teraz będzie? Kryminalna sprawa — rzekł Jamont niespokojnie.
— Jakim sposobem? Dziembowska de jure od wczoraj nie powinna być w osadzie.
— Ano, to znowu bardzo wygodne, hm... oryginalne! A ja myślałem...
— At, chce się tobie myśleć! Chodźmy do budy, Seweryn miał przywieźć kompanję.
W tej chwili ze zboża wynurzył się Stefan w stroju rybackim, z nieodłącznym workiem na plecach.
— Nie wiecie, czy ciotka Felicja śpi? — zagadnął.
— A tobie ona poco? — zaśmiał się Konstanty.
— Odebrałbym zaraz swoje pieniądze.
— Zdałyby się! — zauważył Zygmunt. — Bestja Juda dziś mi nic nie przyniósł.
— Zobaczysz je jak swoje ucho! — oburzył się Stefan. — Trzeba było tyle co ja namordować się, tobyś miał.
— Wielka awantura: jutro ci je oddam.
— Pewnie, znam ja twoje jutro. Nie dostaniesz; nie mam butów, ani surduta. Już mi zbrzydło żyć z ryby. Mama łaje za byle złotówkę; tytoniu nawet braknie!
— Jakże wy opędzacie potrzeby? — spytał zdumiony Konstanty.
— Ja daję weksle — odparł Zygmunt. — Procenty zeżrą moją część, jeśli mama lat dziesięć jeszcze pożyje.
— A mnie żywi strzelba i sieć. Mnie nie chcą pożyczać, bo nie umiem gadać. On łże jak z nut, a ja zaraz się jąkam. To szczęście, że mama nie lubi czółna, boi się wody i prochu. Zje licha, zanim mnie skontroluje!
— No, a Jadwisia?
Bracia ruszyli obojętnie ramionami.
— Czego dziewczynie potrzeba? Donasza mamy odzienie, może sobie latać boso i obywać się bez koszuli. Taka błaźnica!