Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tylko uważaj teraz! Jesteśmy u siebie! — rzekła pieszczotliwie, gładząc go po głowie.
Żandarm wracał z paszportami.
— Paszporty dwa francuskie: Konstanty i Felicja Jamont — rzekł młody człowiek.
— Aha, już wiem! — mruknął do siebie obywatel z drugiego kąta, odbierając swój bilet nadgraniczny.
Milczał jednak, aż pociąg ruszył. Wtedy dopiero, uchylając panamy, spytał staruszki:
— Czy pani dobrodziejce dym nie szkodzi?
Drgnęła i odwróciła się gwałtownie. Sekundę była bez głosu, czerwona, z oczami pełnemi łez, zasłuchana.
Potem wyciągnęła do niego rękę drobną, suchą i rzekła, walcząc ze wzruszeniem:
— O, pal pan cygaro i powiedz co jeszcze po naszemu!
— Pani dobrodziejka zdaleka, jak to od syna słyszałem! — uśmiechnął się obcy łagodnie.
Przysiadła się do niego, zapominając o oknie.
— To nie mój syn, to synowiec. Jedziemy z Algieru. O, dawno tu nie byliśmy! Lat dwadzieścia. On był dzieckiem, ja młodą dziewczyną! No, i patrz pan, znowu jesteśmy!
— Musiała pani zatęsknić?
— Ba!
Rzuciła głową, a potem zaruszała nią w obie strony w milczeniu, zamyślona rzewnie.
Ale po chwili rzeczywistość znowu ją ogarnęła radosna, więc poczęła mówić:
— Bo to, widzi pan, brat mój tam osiadł. Kupił w Algierze posiadłość i dobrze się powiodło. Mamy ogród i pole, dęby korkowe, pomarańcze, ryż, warzywa, żeby tylko nie tak daleko!
— Pani do rodziny jedzie? Zapewne w odwiedziny?
— A tak! O, zostawiliśmy dużo krewnych! Odwiedzimy wszystkich. Niech poznają naszego chłopca, a on niech też zobaczy, jak tutaj wygląda.