Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



I.

— Granica! Paszporty!
To hasło, rzucane do wnętrza wagonów przy wtórowaniu otwieranych drzwiczek, gwarze stacji o szarym, letnim świcie, budziło brutalnie pasażerów.
Wpadło też zkolei do przedziału drugiej klasy, gdzie jakby czatowała na nie kobieta niemłoda, wyzierająca oknem na piaski krajobrazu, rozbudzona dziwnie, uśmiechnięta, szczęśliwa.
Zwróciła się żywo i poczęła trącać śpiącego na przeciwległej ławce mężczyznę.
— Kostuś, granica! Teraz ci spać więcej nie dam. Otwieraj oczy i uszy! Jesteśmy u siebie.
Mężczyzna usiadł, źle jeszcze rozbudzony, przetarł oczy, wyjrzał oknem i podniósł wzrok na kobietę.
— Aha, to granica. Bardzo dobrze. Będą nas znowu rewidowali, po raz piąty pono! — rzekł, powstając.
Już urzędnik stał z torbą u drzwiczek.
— Czego ten chce? — zagadnął mężczyzna, nie rozumiejąc żądania.
— Paszporty nasze oddaj!
Rozmawiali po francusku. Urzędnik odszedł.
Stara zbierała drobiazgi, które tragarz porywał, spiesząc się. Ruszyli za nim na stację.
— Ohydna dziura! A brudy! — mruknął mężczyzna. — Ciocia zostanie w bufecie, aż ja się załatwię.