Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mama dzisiaj jest niewidzialna. Wygrała proces i ma z komornikiem wyrzucać z domu tę jędzę Dziembowską. Nie warto nawet po nią iść, bo takiej gratki dla żadnych gości nie opuści.
— Chodź zatem sam!
— Ja? Jeszcze czego! Niech Stefan idzie.
— Kiedy Stefan z siecią na połowie.
— Trzysta tysięcy piorunów! To Jagę wyszukaj!
— Panna Jadwiga nieubrana. Chodź, mój drogi, tyś najstarszy przecie!
— To i cóż z tego? Mogę dlatego właśnie wysługiwać się młodszą hołotą. Niech pies zje te światowe bzdurstwa! Ja nawet gadać z nimi nie potrafię! Dalibóg, że nie wiem, gdzie ten Algier leży i kto tam siedzi.
— Ależ nikt cię o geografję nie będzie pytał!
— Niech sobie, ale nie pójdę. Także mi satysfakcja! Ubierać się i bawić te małpy. Słyszane rzeczy! Dwadzieścia lat o nich mowy nie było i oto są. To jednakże ten upał ludzi konserwuje.
— Zygmusiu, bój się Boga, chodźmy! Oni tam sami czekają i co sobie myślą?
— Jeśli ciekawy jesteś, co myślą, to idź i spytaj. Mnie to nie zajmuje. Hulałem dzisiaj całą noc, jestem rozbity ze szczętem.
Wstał jednakże, mówiąc to. Kopnął nogą psa i klął.
— Czego mi wchodzisz w drogę, zwierzę! Idź ty gości bawić!
— O, i bez twojej Normy jest tam psów pełno!
— Psów nie bywa nigdy zanadto, bo nie ludzie — burknął pan Zygmunt, naciągając surdut. — Trzysta tysięcy piorunów! I czego ci ludzie włóczą się jedni do drugich? Nie wiesz, czego ci chcą?
— Mówię ci, odwiedzić krewnych.
— Także potrzebne! Jabym w tym celu nie zrobił dziesięciu kroków. Poznają ładną kolekcję! Z to myślą jeść mamy obiady i spać w tych salach.