Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mój Boże, czy przyjdzie kiedy taki czas, że te dzieci, rozrzucone po całym świecie, tułacze i wszędzie obcy, zbiorą się z wami razem do jednego stołu i pracy i ofiary. Jużbym cicho leżała w obcej ziemi, żeby mi Bóg tę nadzieję dał, że Kostuś tu powróci.
— Nie dajcie mu, kobiety, zapomnieć, to wróci — odparł poważnie pan Erazm.
Wrócili do powozu i panna Felicja schowała jak relikwje rdzawe wrzosy i macierzanki i przeżegnała się raz ostatni, patrząc na krzyż pochyły.
Ptaszyny wędrowne ruszyły także i zniknęły wnet w białych chmurach.
Na stacji zamęt i pośpiech odurzał.
A wnet i pociąg nadszedł. Jeszcze to nie było rozstanie.
Wsiedli wszyscy razem, tylko Stefan i Szymon stali na platformie, przyjmując resztę poleceń — ostatnie pożegnanie.
Dzwonek zajęczał. Pociąg się zakołysał nieznacznie.
W oknach było pełno głów, a wśród nich jedna stara kobieta, która nie mówiła nic, tylko patrzała żałośnie wdal.
— Żegnajcie! Szczęśliwej drogi! Piszcie często! — rozległo się ze stron obu.
— Dowidzenia! — krzyknął Stefan.
Pociąg wybiegł za stację.
Wówczas Szymon się odwrócił i położył dłoń na ramieniu Stefana.
— A my, bracie, wracajmy! Robota czeka. Weźmiemy się za bary!

KONIEC.