Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tymczasem Kostuś upakował ostatni kufer wziął Tolę na ręce i poszedł za wdową do jej pokoju.
Nagi już był i pusty. Drobiazgi ręczne leżały na stoliku i stała tylko maszyna do szycia, którą kobieta pogładziła ręką.
— Żal mi ją zostawiać, tę naszą karmicielkę, — rzekła — żal mi dobrych ludzi w dworku!
Spojrzała na męża i spotkawszy jego gorące oczy, zarumieniła się.
— Heluś, takim szczęśliwy! — szepnął, obejmując ją wpół. — Mnie tylko żal, żem cię nie poznał wcześniej! Powiedz przynajmniej, że ci nie żal, żeś moja!
Uśmiechnęła się, a on ten uśmiech z ust jej scałował.
— Kostusiu, Kostusiu! — rozległo się wołanie panny Felicji. — Nie znajduję pieniędzy! Co to będzie!
Jak niegdyś, w wagonie, on ani drgnął. Przypomnieli sobie tę scenę i roześmieli się oboje.
— Jużem wtedy prosił ciotki, by jechać dalej z tobą. Oświadczyłbym się na drugiej stacji. Z jej winy straciłem znowu masę czasu!
— Tatku, co to takiego rywal? — zagadnęła Tola, o której zapomnieli.
— Rywal! A ty gdzie to słyszałaś? — zaśmiał się.
— Ta pani — paluszkiem wskazała Ritę na dziedzińcu — ta pani mnie nauczyła, żeby tatka nazywać rywal. Co to rywal?
Małżonkowie spojrzeli po sobie.
— Dzięki Bogu, że kochasz tego rywala — rzekła matka.
— Czy niebezpieczny? — zagadnął zcicha Kostuś.
— Boję się, że tak! — odparła.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Po jednodniowym przystanku w Rogalach, ruszono do stacji kolei.