Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wnet po obiedzie wyprowadziła go na ten kurhan i od dwóch godzin toczyli żywą rozmowę.
Skoczył, gdy mu rzekła pierwszy raz:
— Powinieneś tu zostać, Szymku!
— Za nic! — rzucił, wzdrygając się.
Milczała, patrząc na kraj, słońcem oblany, na rżyska i szare zagony.
— To jedno cudownie goi samolubne bóle! — szepnęła.
— Praca, zapewne. Ja też rąk nie założę i nie będę się w swojej trosce zasklepiał. Wyjadę do Afryki z wyprawą belgijską. Chciałaś mnie mieć uczonym, jestem nim i mając lat trzydzieści dwa, nie będę zmieniał karjery i szedł tutaj na jatki!
— Kiedy musisz, Szymku! Widziałeś stryja? Potrzebuje spokoju i wypoczynku. Całe życie tu zbył, był dla nas ojcem, Czy pozwolisz, aby w potrzebie nie znalazł w tobie syna?
— Pocóż to znosi? Niech sprzeda Rogale, będzie miał spokój.
— Czy mu to powiesz w oczy?
Szymon spuścił głowę i umilkł.
— Nie! — mruknął wreszcie.
— A zrobiłbyś to sam?
Zamyślił się, a ona czekała niespokojna.
— Nie wiem; wstydziłbym się.
Oczy jej pojaśniały, ale on natychmiast dorzucił:
— Ale i żyć nie chciałbym tu ani potrafił.
— Więc chociażby spróbuj. Stryja musimy wywieźć zagranicę. Adaś z nim pojedzie, bo ja muszę zająć się Jadwisią. Zabawimy do wiosny, ale stryj i słuchać o tem nie chce, aby Rogale zostawić bez gospodarza.
— I to ja mam być tym zastępcą? Biedne Rogale! — zaśmiał się szyderczo Szymon. — Ej, Rito, jeśli o tem dawniej myślałaś, trzeba mnie było wcześniej kształcić. Dlaczego mnie wybraliście na ofiarę? — wybuchnął po chwili z rozpaczą.