Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słychać było jej wesoły głos, żegnający pannę Werbicz i zalecający ją opiece Stefana, i bas tegoż:
— Przeprowadzić mogę, ale dalibóg nie wiem poco. Taka dorosła panna, a to miasteczko. Niema tu ani wilków, ani głębokich rowów. Chyba ona się prosiąt boi.
Rozeszli się.
Na podwórze weszła Rita, za nią Adaś z Jadwisią. Ona, coś nucąc, weszła do domu, nie widząc ukrytego w cieniu Kostusia. Tych dwoje pozostało u schodów.
— Panno Jadwigo. Muszę pomówić z panią! — rzekł nieśmiało Adaś.
Jadwisia skamieniała. Myśl jej jak błyskawica przeszła wypadki dnia. Pewnie coś zrobiła monstrualnie niestosownego, pomyślała, drżąc w nadziei krytyki i jego niezadowolenia.
— Pan ze mnie był niekontent! — szepnęła.
Nie wiadomo, które z dwojga było bardziej zalękłe i onieśmielone.
— Nie, pani! — odparł wreszcie chłopak zmienionym głosem. — Ale mimowoli stało się dzisiaj nieszczęście. Co sobie pani myśli o mnie?
— Ja... o panu... pan wie! — wybąkała dziewczyna.
— Rozumiem, że ma mnie pani za egoistę i wyzyskiwacza, ale słowo daję, nie ja to uczyniłem!
Jadwisia osłupiała zupełnie, ale nabierała pewności, że nie będzie strofowana.
— Ja nie wiem, co pan chce powiedzieć!
— Więc pani jeszcze nie wie. Chwała Bogu! Dzisiaj stryj mój oświadczył się za mnie matce pani i zostałem przyjęty...
Jadwisia podniosła oczy.
— To wiem. Mówiła mi matka. Ale dlaczego to pan nazywa nieszczęściem?
— Pani nie rozumie. Ja nie mogę się żenić z panią, to niegodziwe, ja nie chcę!
Dziewczyna zbladła jak ściana. Chwilę pozostała bez ruchu, jakby trafiona śmiertelnie; potem