Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ej, nie! To młodzi wstają od kart.
Jamont wyszedł na korytarz.
Istotnie fala młodzieży wychodziła ze stancji Zygmusia.
Zmęczeni, wyczerpani, ochrypli, prostowali członki, radząc, co dalej robić.
— Wróćcie i odegrajcie! — wołał szyderczo Zygmunt, zbierając pieniądze.
Ale nikt się nie kwapił.
— Chodźmy, obejrzmy! Co mamy czas tracić!
Kostuś dojrzał na ganku Józefa z Wiktorem, szepczących tajemniczo.
Na nich zwrócił uwagę.
Tłum młodzieży wylał się na ulicę i ruszył na prawo.
— Wiktor! — ktoś krzyknął — Chodźże do cyganek!
— Mam coś lepszego, solo! — odparł.
— Jabym cię posolił! — huknął Zygmunt. — Pieprzu ci brak i bobkowych liści, wołowino!
Żart ten bogatego dziedzica Wiktor zbył milczeniem. Odprawił Józefa i poszedł gwiżdżąc w stronę dworku panny Stefanji.
Za nim, jak cień, ruszył Kostuś.
Rozminęli się niepostrzeżenie.
Jamont otworzył furtkę, wszedł na dziedziniec pusty, oświetlony księżycem, pełen woni i ciszy.
Wśliznął się cichaczem na ganek, okryty dzikiem winem i rozejrzał się wokoło.
Przez oświetlone okno domu widział ciotkę i pannę Stefanję, zajęte robotą i rozmową w salonie; nieco w bok widział okno swej wdowy zamknięte. Maszyna do szycia terkotała wewnętrz, ale firanki były zasłonięte.
— Nic nie zobaczę i nie posłyszę! — mruknął z niechęcią.
Ale w tej chwili maszyna ucichła, lampa zgasła i w otwierającem się oknie stanęła Wojakowska.
Wychyliła się nieco i całą piersią zaczerpnęła powietrza, potem, splótłszy ręce nad głową, stała chwilę, wpatrzona w księżyc, zadumana i smutna.