Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A to co znowu? Wynoś! — oburzył się pan Erazm.
— Za pozwoleniem, ja chcę pić! — zatrzymał go Jawornicki. — Wy sobie gadajcie, ja wysłucham, osądzę, ale gardło odwilżyć muszę. No, panie Erazmie, w czem jest rzecz?
Pan Erazm chmurny wskazał palcem na szlachcica.
— Ten oto zdał się na mnie, że go będę bronił, a sprawa jest taka:
Ojciec jego był strażnikiem w Malewiczach. Musiał tęgo kraść, bo kupił sobie w sąsiedztwie kawał ziemi, który obudował bardzo porządnie.
Przytem wokoło straży dobył z pod lasu szmat pola, kosił łąki, trzymał bydło. Dobrze mu się wiodło.
Stary marszałek Zawirski mało w to wglądał, aż po jego śmierci syn, a obecny właściciel, obejrzał się, że trzyma rabusiów, nie służbę i kazał im ze straży ustąpić.
— Jak Boga kocham i uwielbiam, tak prawda, że mi nieboszczyk pan tę ziemię podarował — jęknął Mancewicz.
— Kłamiesz, a po pierwsze Boga ani kochasz, ani uwielbiasz, co się dalej pokaże.
Kłamiesz, bo nieboszczyk wcale cię w łasce nie miał, a gdyby i uniósł się szczodrobliwością, toby to synowi powiedział, bo nagłą śmiercią nie umarł, a syn nie zataiłby.
Zresztą tę bajkę o darowiźnie wymyśliliście dużo później, bo zpoczątku prosiliście łaski i zwlekaliście z opróżnieniem straży pod różnemi pozorami.
— Mój drogi — wtrącił zcicha Werbicz — nie mamy racji zaprzysięgać, że nie darował. Ci dawni magnaci miewali dzikie fantazje.
— Za pozwoleniem! — zaśmiał się Jawornicki. — Wytłumaczcie mi przedewszystkiem, który z was broni sprawy szlachcica, a który Zawirskiego, bo słuchając was, zupełnie odurzałem!
— Nie będę kłamał. Mówię, co wiem i w co wierzę! — odparł Różycki.