Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Był już cięty, bo spojrzał odważnie na Różyckiego.
— A co? Bułanek się udał! — zaśmiał się.
Pan Erazm nie raczył odpowiedzieć. Ziewnął nerwowo i trącił Werbicza.
Pożegnali Zawirskiego i wyszli.
Jawornicki poił Józefa i wyciągał z niego wszystkie wybryki młodzieży.
Na korytarzu Werbicz ramionami ruszył.
— Chodźmy spać — mruknął — nic nie zrobimy.
— Wstąpię jeszcze do chłopców — odparł Różycki.
Po ich wyjściu Tedwin się odezwał:
— Różycki zaczyna się bawić w apostoła.
— A poprosić go o pożyczkę na mały procent, to zawsze odmówi — mruknął ktoś drugi.
— Aha, dobrodziejstwa chce robić naszą kieszenią!
— Chce mu się dostać do gazet w Warszawie!
— U nich wszystkich w rodzie jest jakiś bzik. On zamłodu objeździł uniwersytety zagraniczne; synowce jego uczeni jak rabini; panna nie podobna do kobiety. Damy sobie radę bez niego.
— Zagranica dała nam kartofle, to dosyć! — huknął Jawornicki.
— Słyszę, ten jego synowiec, muzyk, zamyśla o córce pana dobrodzieja! — szepnął mu Józef.
— Co? A on mi naco? Na mełameda do chederu żydowskiego! Nie dla psa kiełbasa! Mnie gospodarza trzeba, a nie muzykanta!
Spojrzał na Tedwina, czy go słucha, ale przemysłowiec nie miał zwyczaju słuchać, gdy nie mówiono o nim i jego fabrykach.
Józef tylko aluzję zrozumiał i w lot podjął:
— Wiktor nasz taki! — szepnął.
Jawornicki chrząknął, mrugnął i zrobił na dłoni ruch liczenia pieniędzy.
— Rozumiem. Niech pan liczy na mnie! — rzekł, śmiejąc się słodko.
Na tem się skończyła rozmowa o wspólnem ubezpieczeniu. Wrócono do porządku dziennego.