Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Były tak zabawne, że chłopak z trudnością hamował wesołość i miał złośliwą ochotę spłatania im jakiego figla, przestraszenia, coniebądź, byle obedrzeć raptem maskę i zobaczyć, jakie będą prawdziwe.
— Cóż panienki, jakie wasze gospodarstwo? — zagaił rozmowę pan Erazm.
Dwie zaśmiały się tylko, najstarsza, Józia, odpowiedziała:
— Et, jakie tam gospodarstwo; pan sobie z nas żartujesz.
— Za pozwoleniem. A któż tu gospodaruje?
— Tatko i mama — zaszczebiotała Józia.
— No, no, firma poważna. A kiedyż tatko wyjechał?
— Nie pamiętam. Przed paru dniami.
— A tymczasem swoje się robi. Wiem ja, wiem, że te białe rączki umieją dobrze pracować.
— Pan dobrodziej je zawstydzasz! — wmieszała się matka. — Jakżeby panienki mogły gospodarza zastąpić, zajmować się robotą męską? Nie pozwoliłabym nigdy na to. Dał mi Bóg dzieci nie na to, abym się niemi wysługiwała. Niech się bawią i hodują, póki w domu.
— Śliczne słowo pani dobrodziejki. Niech się hodują, a jeszcze lepiej, niech do końca życia nie będą zmuszone pracować. W naszym kochanym kraju udaje się to jeszcze dotychczas. Ot, już zagranicą cięższe warunki. Ten chłopak oto szuka żony i otwarcie się przyznaje, że ją bierze na ciężką pracę.
— Nie może być! — zdumiała matka. — A toż tam w Algierze, powiadają, daktyle i pomarańcze rosną, jak u nas pokrzywy.
— Rosną daktyle, ale nie rosną chłopi, i kto daktyla chce zjeść, musi go sam sadzić, pielęgnować, polewać, inaczej umrze z głodu.
— Ach, mój Boże! — jęknęła Janicka, rozdarta między namiętnością wydania córki zamąż a trwogą nad losem gospodarstwa bez chłopów.
Jednakże nie zaprzeczyła, gdy naiwnie rezolutna Józia wyraziła swoje zdanie: