Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy jednak stanęli pod gankiem, nikt na spotkanie ich nie wyszedł i dopiero po kilku minutach oczekiwania wpadł do sieni chłopak służebny, zasapany i czerwony, i wprowadził ich do jadalni, gdzie resztki obiadu i herbaty łączyły się na stole w nieładzie zupełnie nieestetycznym.
Na bocznych stołach walały się książki i robótki, stały słoje i koszyki, zdradzające, że mieszkańcy pokoju tego używają do wszystkiego.
Ruch, wywołany przybyciem gości, trwał dalej, lubo stłumiony, i dochodził do nich w postaci dalekiego szmeru rozmów, bieganiny, suwania sprzętów i ciężkiego sapania chłopca kredensowego w sąsiednim pokoju.
— Panie się stroją. Musiały być przy zajęciu gospodarskiem w szatach niedbałych — szepnął Różycki.
Zatrzymał przebiegającego chłopca.
— Słuchajno, pan w domu?
— Ej, nie.
— Dawno wyjechał? Dokąd?
— Ja zapomniał. „Gdzieści“ daleko, będzie temu ze dwa tygodnie.
— Naturalnie, zgrywa się „gdzieści“ — zamruczał pan Erazm — a gospodarstwo na woli Bożej. Jakim cudem ci gracze trzymają się na świecie, kiedy powinni dawno chodzić z torbami?
— I co szczególniejsze w tym kraju — dodał Jamont — że bogaty i biedny, bankrut i kapitalista, wszyscy żyją na jedną skalę. Dużo widziałem, ale podobnej osobliwości nigdzie nie spotkałem.
Rozmowę przerwało wejście gospodyni domu.
Była to osoba jeszcze nie stara, ale zaniedbana, roztyła, kobieta, która już przestała myśleć i dbać o siebie.
Wypadła z serdecznością wielką i okrzykami.
— Co za miła niespodzianka! Co za rzadki gość! Nie wierzyłam oczom! Pan taki niełaskaw na nas, tak rzadko bywa.