Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Masz pani słuszność. Kobiety są od nas daleko chytrzejsze i zręczniejsze.
— Cóż pan chcesz! Słabość swoją musiałyśmy czemś nadsztukować.
— A pani, czy już wybrałaś ofiarę do swoich sieci?
— O, już dawno! Lada dzień czekam poddania.
Popatrzył na nią niedowierzająco, ale dziewczyna miała minę tak spokojną i poważną, że się nie domyślił drwiny. Westchnął tylko.
— Szkoda, że nie wiedziałem o tem pierwej. Możebym się ja dostał w te sieci.
— Cóż robić? Stało się. Oplącze pana ktoś inny.
— Kiedy-bo coraz więcej tracę nadzieję powodzenia.
— Ileż pan doznał zawodów?
— Już dwa.
— Tylko tyle! Bagatela. Może panna Werbicz pana pocieszy, chociaż to nie żona dla kolonisty.
— Dlaczego?
— Zobaczy pan sam. Opowiadać nie będę. U nas, w Rogalach, wykluczona rozmowa o ludziach znajomych... Stryj i my nie cierpimy tego, bo to pierwszy krok do fałszywych sądów i obmowy, a w rezultacie kwasów i plotek. Jest tyle tematów ciekawszych — o rzeczach.
— I w tem się zgadzam z panią. My na kolonji nie mamy prawie sąsiadów, więc dopiero tutaj zrozumiałem, do jakich potworności dochodzą próżniacze plotki. W Rogalach oddycham swobodnie, a stryj pani po moim ojcu jest mi wzorem!
— Wczoraj osądziłam pana fałszywie. Dziś pogodziłam się z panem. Nie jesteś pan zarozumiały, samochwał i szanuje pan starszych. Wogóle porządny z pana człek — i obiecuję pana wyswatać.
— Ej, pani, jeżeli nie ze sobą, to nie, dziękuję.
— Cóż znowu? Mój wybrany ma lat pięćdziesiąt, stosownie do mojego wieku. Mogę panu być ciotką. Niech pan szanuje moje lata dojrzałe i nie