Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czuć było w tonie, że o dozgonne śluby nie bardzo mu chodziło.
Zakończenie obiadu przerwało rozmowę.
Znowu towarzystwo obsiadło salon, spędzając czas na próżniaczej gawędce.
Dziwił się Kostuś, jak może tylu ludzi zdrowych i młodych nic nie robić i kto właściwie pracuje za nich i dla nich.
— Dużo zapewne wuj trzyma służby! — zagadnął Tedwina, który wpół leżąc w fotelu, delektował się cygarem i kawą.
— A jakże! Mam rządcę, trzech ekonomów, dyrektora, technika, mechanika, a w biurze kasjera, buchaltera i trzech pisarzów. To stanowi wyższy zarząd.
Wiktor, rozwalony na kanapie, czytał romans francuski, starsza panna wyszywała coś jedwabiem, młodsza bawiła się swojemi bransoletami, pani domu drzemała, przez sen ruszając jeszcze szczękami, pan Józef kładł pasjans z kart.
Tak się czas wlókł powoli.
— Dziwna rzecz, że niema gości! — mówił od czasu do czasu ktoś, wyzierając oknem.
Ktoś inny znów wychodził na ganek i wracał zmęczony.
— Co za upał! Nie sposób pomyśleć o spacerze.
Biedna panna Felicja, nawykła do zajęcia, umęczona była bezczynnością.
W Pryskowie było wesoło, mogła i miała co sprzątać dzień cały; tu nie było nawet fałdu w dywanie, odrobiny kurzu na stole. Przeglądała albumy, a wreszcie zagadnęła siostrę:
— Może, Matyldziu, masz jaką robotę? Dopomogę ci z przyjemnością.
— Robotę? — zdziwiła się pani domu, otwierając szeroko oczy, co jej nie przychodziło łatwo, gdyż tonęły w warstwie tłuszczu. — Jakąż robotę? Ja latem nawet sama czytać nie jestem w stanie. Taki upał! Dajże pokój; my, dzięki Bogu, nie potrzebujemy pracować, jest na to służba.