Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



IV.

Sawicki, gdy dobrnął do miasteczka, był tak wyczerpany, że przedewszystkiem wstąpił pod szyld przydrożny „traktjerni“ i zażądał wódki i jadła.
Właściciel, Żyd zeuropeizowany, podał butelkę, postawił kiełbasę i biały chleb, i zaczął badania.
Miasteczko było — jak setki na „kresach“.
Rynek — w środku kwadrat kramów, jaskrawa cerkiew, zaniedbany kościół, wokrąg domy żydowskie i rozchodzące się w cztery strony świata uliczki mieszczańskie, kończące się błotnistemi lub piaszczystemi drogami w dalekość pustego kraju. Ozdobę stanowiło bezkresne jezioro i stare lipy, otulające kościołek i plebanję.
Bokiem rynku szedł gościniec, poznaczony świeżemi kilometrowemi znakami i drogowskazami. Szlak ten, kręty w celu objazdu bagien, tworzyły piaski jałowe, marne