Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech pan mi da tę książkę.
Zaczęli się śmiać obydwa. Zbliżył się dziad Kajetan — przyniósł choremu plaster miodu na talerzu i kromkę świeżego chleba; posłuchał, głową pokręcił.
— Jednakże moja rada: róbcie to w izbie i pokryjomu! Kto wie? — może nie wolno? Będzie protokół — kara! Ostrożnie! Ma pan tu pierwszy miód, akacjowy — balsam na płuca!
— Wuj tyle razy był „pod stienką“ w bolszewji, że już się lęku nigdy nie zbęddzie. Tutaj, wuju, nie rozstrzeliwują tak hurtem.
— Ja wiem, ja wiem, ale wciąż słyszę, że czegoś nie wolno, albo coś nakazane. Czy to można spamiętać i ustrzec się. Stanął mi w pamięci ten Moskal, co po powrocie z Paryża opowiadał sąsiadom: „U nich republika — eto znaczyt niczewo nie lzia“.
I poszedł stary do swych pszczół, coś mrucząc.
— Już ten się nie przystosuje do nowego, powojennego świata i dobrze, że ma z pszczołami do czynienia, które godzą się ze swą dolą, że trzeba tylko pracować, — rzekł pan Michał.