Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Potrząsnąłem głową. Wziąłem największy pęd. Strzelali do nas — jakieś bandy goniły z wyciem, przejechaliśmy kilku — ale nic!
Wieczorem znowu krótki postój — pozwolił nam porucznik wypić po łyku wódki — sam nie tknął, byliśmy jak drewno zmachani, głodni, i bez żadnego myślenia. Znowu noc w pędzie i już świtało, gdyśmy ujrzeli na drodze konnych. Porucznik spojrzał przez szkła, i rękę na kierownicy położył. Głosu nie dobył — ale czuję, że mi na rękę coś kapie. A to lód stopniał z oczu porucznika. Rozumie to pan — on płakał.
Zwolniłem, zahamowałem, stanąłem. — Tamci doskoczyli — pięciu było — ułański patrol.
— Coście za jedni? Skąd?
Porucznik wstał, zasalutował i jakimś chrapliwym, zduszonym głosem krzyknął:
— Jeszcze Polska nie zginęła! — i upadł jak martwy!
A to był patrol korpusu Dowbora... A ja pierwszy raz byłem w kraju!
Pan Michał wstał.
— Spocznijcie! Morowy chłop był ten wasz porucznik. Cześć mu! Wysoko stoi!