Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! — odpowiedziała z dziwnym uśmiechem.
— To państwo nie mają żadnego łącznika ze światem?
— Owszem. Gmina, starostwo, sejmik i izba skarbowa, czasem policja.
— Starościna bywa u państwa? To moja znajoma. Obydwie jesteśmy krakowianki.
— Nie znamy nikogo z urzędników — towarzysko. Znamy tylko rozkazy tych władz i ojciec bywa w interesach po urzędach.
— I tak żyjecie bez ludzi?
— Mamy sąsiadów, spotykamy się czasami w kościele. Ale na bywanie trzeba mieć czas i konie wyjazdowe — tego u nas niema.
— Ach, co za kraj — i życie! — westchnęła dama.
— Biedny kraj przez Rosjan systematycznie niszczony i poniewierany! — rzucił wicewojewoda. — Sto pięćdziesiąt lat niewoli!
— Przybyliśmy wtedy tu, ze Żmudzi i osiedli i przetrwali do zmartwychwstania Polski! — rzekł Białozor.