Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wreszcie zatrzymano zmęczone konie i zgłodniali, zmęczeni, rozpromienieni ludzie napełnili gwarem jadalnię. Białozor bez słowa uścisnął prawicę szofera, dzieci cisnęły się do niego, podając wodę, mydło, ręcznik a on trochę zmieszany chwilę — znalazł rychło swą swadę do Białozora.
— Ot widzi pan. Trza i chama czasami posłuchać, i włóczędze dać zarobić.
— Niech pan je, a bredni nie prawi! — ofuknęła go Ida.
— Cóż słychać w Konotopie, profesor zdrów? Żniwa skończyli? — spytał Białozor.
— Zdrów. Będzie tu w niedzielę i popłyniemy na Horby. Ale wie pan — poznałem po drodze pana kolegę z wojska. Szczepan Zawiślak.
— A ten tu co pokazuje?
— Ma osadę w Konotopie.
— Zawsze był ciężko głupi. Dał się nabrać, idjota!
— On właśnie nie tęgie ma o panu pojęcie, że pan pracuje po dworach — zamiast mieć własną ziemię.
— Obywatel na dziesięciu morgach — dureń. Pewnie u niego zarobek znajdę —