Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie zawsze można było ukraść i zagrabić, czasem trzeba było samemu narządzić — rzekł.
Przyszedł — i został. Poszedł na nocleg do szopy z sianem — i nazajutrz przy śniadaniu zaczął swą sprawę do Białozora.
— Bo pan mnie obraził wtedy na odchodnem — ale ja się uparłem — i jednak panu tę starą młocarnię wyrychtuję. Mam już swoje narzędzia i oto list i świadectwo z Łuczy. Skończyłem tam robotę, zarobiłem — nie drogo od pana wezmę. Da mi pan sto złotych, jak maszyna ruszy. Tyle żyta. Gdzie to tą ręczną omłócić. Czysta strata i robocizny i czasu. — — Niech mi pan da zarobić.
— A to bestja sprytna! Jak to potrafił wykręcić! — pomyślał pan Michał.
— Ano — niech pan kleci! — stęknął Białozor. — Ale kuźni nie mam, ani węgli, ani pomocnika!
— To już moja rzecz. Niech pan o tem nie myśli.
— A cóż się w Łuczy dzieje?
— Tam też dobrzy ludzie. Pan Jelec, i Kulesze i stary Suhak, kowal. Owszem,