Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Witaj bracie! Dobrych ci łowów!
Długą chwilę obumarło jezioro trwogą.
Pierwsze nabrały rezonu kaczki, bezpieczne w trzcinach, ale nie śmiały wytknąć się na szeroką gładź — buszowały bezczelnie w ukryciu.
Tedy myśliwy powoli sięgnął do torby u boku.
— Bracie, pomogę ci! — cisnął daleko na wodę ciemny przedmiot i zawabił jak cyranka.
Natychmiast z łóz porwały się dwa kaczory i spadły z pluskiem na wodę otwartą.
Jak aksamity świeciły ich zielone głowy — płynęły na tego wabia samicy.
Nie zdążyły — jak pocisk spadł na nich ptak mocarny i już trzymał jednego w szponach stalowych, bez wysiłku uniósł zdobycz w powietrze i popłynął w błękicie ku ciemniejącym w dali borom.
Patrzał za nim człowiek, z wyrazem przyjacielskim w oczach. Patrzał długo, aż dal pochłonęła skrzydlatego władcę — i wyszeptał:
— Użyj, bracie, sytości! I tobie i nam już tu niedługie trwanie i panowanie!