Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, no, byleś robił jak dzisiaj, to ci dam rocznie pięćdziesiąt rubli i strawę.
— Zgoda, gospodarzu.
Stary się przestraszył, że ofiarował zawiele. Zaczął się cofać.
— Hm, hm! A umiesz ty sieci wiązać?
— Choć nie umiem, to się nauczę.
— Ehe! Toś fryc! za naukę trzeba zapłacić dziesięć rubli.
— Niech będzie czterdzieści! — rzekł Paweł.
— I to za wiele, boś ty pewnie śpioch, w niedzielę toś przepadł. Znam ja twoje sztuki! No, co robić? Dam czterdzieści, choć nie warto; za to mi i w święta dopatrzysz dobytku, drew urąbiesz i bez pozwolenia za próg nie ruszysz.
Paweł pomyślał chwilę. Była to niewola pod ciężką ręką zrzędy i sknery, który z niego wyzyska każdą minutę, każdą odrobinę sił. Służba to była mozolna, utrapiona. Ale kto da lepszą, posłyszawszy jego imię, przypomniawszy wspomnienia młodości?... Zresztą, zawsze i wszędzie czeka go tutaj niewola.
Pochylił głowę. Matka się ucieszy.
— Niech będzie wasza wola, gospodarzu — szepnął.
— No, to dobrze! Dam ci rubla zadatku, ale mi jutro o świcie przychodź na robotę. Rozumiesz?
— Przyjdę, gospodarzu — odparł, otwierając drzwi.
— Tatusiu! zawołała dziewczyna z umizgiem. — Ja pójdę do Feliksa na godzinkę, na minutkę!
— Znam ja twoje minutki. Siadaj do wieczerzy i cicho!
— Nie będę jeść, nic nie chcę! — rzekła kapryśnie.
— Skaranie boskie z tą błaźnicą! — mruczał, ustępując widocznie. — Jeszcze cię kto napadnie po nocy!
— Nie, tatusiu mój złoty, mój śliczny! Ja na