Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pomyślał wisielec. — Piersi zerwie, ręce pokręci. Żebym ja taką miał, oj żeby!
Ramię odmawiało posłuszeństwa, ale zamiast opuścić się w próżnię, dźwignął się do góry i przykucnął na gałęzi. Zrobił się ruch i szelest, pies rzucił się w tę stronę, ujadając. To dodało sił kobiecie. Dobyła wody nareszcie, ruszyła z powrotem. Marek westchnął.
— Zazuloż ty moja, zazulo! Kto ciebie weźmie? Kto ciebie dostanie? Żebyż ci dał Jezus panowanie dobre! Już ja ciebie nie zobaczę...
Wtem nagle się opamiętał.
— Czy mnie tu szatan przyniósł? Toż ona jutro ze strachu zasłabnie, jak mnie na drzewie zobaczy. Boże! Jeszcze ludzie ogadają biedną... Tfu! Zohydzę im sadybę! Trza głębiej w bór iść! Tutaj nie godzi się...
Prędko zdjął pas z gałęzi i zsunął się na ziemię. Pies strażniczy czatował tylko na to, rzucił się zajadle do niego. Przyparty do płotu, oganiał się od niego, bojąc się odezwać.
— Kto tam? — zawołano z podwórza.
Milczał, chciał uciekać chyłkiem.
— Huź go, huź, Łyska! — ozwało się znowu od chaty, już bliżej.
Psu zbliżał się sukurs. Uzuchwalony tem i nieśmiałością parobczaka, rzucił się obces na niego, szarpnął świtę, chwycił za ramię.
— Żeby ciebie wilki zjadły! — wyrwało się z ust chłopu.
— Kto tam? To wy, Marku? Na tu, Łyska! Na tu! Czemu się nie odzywacie? Myślałam, że złodziej, a tatunia niema!
On wciąż milczał ogłupiały, a ona stanęła u płotu, zdyszana, z wielką pałką w dłoni. Strażnika dziecko nie bało się nocy i łotrów.