Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kolana. Wstał, klnąc. Omackiem obejrzał przyczynę swego upadku: była to spora baryłka, roztaczająca wokoło siebie woń alkoholu.
— Kradziona wódka — pomyślał. — Cyganka gotowa zawołać ludzi i wmówić, że to ja złodziej. Niech ją choroba ciśnie! W ścianie dziura. Uciekła i przepadła wiedźma niechrzczona. Tfu, rubla jej nikt nie odbierze. Oj, dureń ze mnie, dureń!
Zawrócił i już był we drzwiach, gdy się znowu rozmyślił. Schylił się, podjął czary z ziemi, chciał potłuc garnek z jedzeniem, ale się powstrzymał.
— Jeszcze mi co za to uczyni — zamruczał i wyszedł.
Na drodze stanął. Myśl jego strapiona chwilowo utratą rubla i oszukaństwem wiedźmy, wróciła do głównej troski. Proroctwo o pierwszej kuli głęboko wwierciło mu się w mózg.
— To czegóż iść tak daleko! Głodu zaznać i męki tyle, żeby śmierć znaleźć? Och, doloż moja! Niechaj ten idzie, kto wróci, a ja nie pójdę. Dalibóg nie pójdę. Tu się zostanę.
Zamiast do chaty, poszedł dalej, pod bór. Rozmotał pas i, trzymając go w ręku, przyśpieszał kroku, szamocąc się z wichrem, co mu odchylał poły sukmany, zabijał oddech, przejmował chłodem pierś odkrytą, rzucał w oczy tumany drobnego deszczu. Chłop nie dbał o nic, z gorączkową determinacją dążył do celu.
Pod borem stało domostwo strażnika pod opieką czarnych jodeł i olszyny. Świeciło się w chacie. Marek dostrzegł to, zatrzymał się, odetchnął głęboko. Pomimo chłodu, potem był zlany i tchu mu brakło. Wiatr odbijał się o gałęzie jodeł i wył bezsilny. Na głowę parobczaka otrząsały gałęzie strumienie wody, to mu przypomniało cel wędrówki. Podniósł oczy i począł przypatrywać się jedlinie. Nie odpowiadała jego zamiarom, bo, odpocząwszy nieco, ruszył dalej.