Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Spoję cię czystym arakiem palonym.
— Nie chcę, arak mi zbrzydł. Tfu! Ot lepiej pomożesz mi w potrzebie. Słowo?
— Słowo. Ja ci zawsze pomagałem.
— No, to dobrze. Mam ci robotę, ale jaką! Radbym ja tam być na twojem miejscu!
— A gdzie?
— Na jeziorze, u Szymona.
— To stary żyje jeszcze?
— Oho! I nas przeżyje! A jaką ma córkę!
Oczy kowala zabłysnęły jak kocie. Mlasnął językiem.
— Z tego patyka, czarnego jak sadza, wyrosła dziewczyna? — dziwił się Żużel.
— Cud, mówię ci, skończone ladaco! Gwałtu! W moim kominie niema takiego żaru jak w jej oczach!
— Aha — rzekł Paweł przeciągle — tom ją widział wczoraj u furtki. Aha!...
Kowal skrzywił się udając dyskrecję.
— Bardzo się lubią z Helenką — rzekł niby naiwnie.
— To się wie — parsknął śmiechem Żużel. — Nawet widziałem, jak się żegnała pod furtką... z Helenką.
— Frant z ciebie! — śmiał się Alchan cynicznie. — A wszystko dopatrzysz! Kupiłbyś ją na wagę złota.
— Dziewczynę? Ja? Toś chyba zapomniał, co ja jestem. U Szymona roboty poszukam, a córkę tobie zostawiam...
— I pomożesz czasem, bo stary jej pilnuje jak skarbu.
— Dobrze wczoraj upilnował Adrychter! Jak ryby swojej niegdyś przede mną. Pamiętasz?
— Oj, oj! To pójdziesz na jezioro?
— Pójdę, choć nie wiem, czy mnie zechce. Do zobaczyska, Hipek.
— Do zobaczyska! A wstąp wieczorem!