Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pocoś mnie ratował?
— No — co miałem robić? Myślałem: budnik idzie pijany, w głowie mu się zamroczyło. Jakże panu, odeszło?
— Co to za chata? Wieś?
— Nie, to straż dworska.
— Ty tu sam?
— Sam. A pan skąd? Tutejszy? Może kogo sprowadzić, albo kartę zanieść?
— Nie.
— Niech pan spróbuje, czy dychać może, czy co we wnętrzu nie zepsute. Ciepło teraz. Trza odzież zdjąć, wysuszyć.
— Zanadto mi słabo. Tak zostanę.
— No, to niech pan do potu się ugrzeje, to jutro całkiem odejdzie. A może panu głodno?
— Daj mi gorącej herbaty!
— Herbaty? Skądże u mnie herbata? Krupnik jest.
— To daj mleka.
— Mleka? Niema. Toć tu błota, rzeka. Niech pan odpocznie, prześpi się, to odwiozę pod żelazny most, pódzie pan do stacji, to tam wszystkiego dostanie. Teraz noc.
— Mnie się spać nie chce. Zostaw zapaloną lampę na noc. Głowę mam bolącą, ciężką, a oczu zamknąć nie mogę.
— Lampy niema, rozpalę trochę drzewek na przodzie pieca, a potem miesiąc zejdzie. Sen sam przyjdzie, choć człowiek nie chce. Czasami pilnujesz złodzieja czy zwierzyny i klniesz się, że nie zaśniesz, a sen jak zbój z nóg zwali. Co tu już gadać, że przyjdzie do chaty, jak pan leży pod piecem. Zestrachał się pan z tego wypadku, to tak się zdaje, że rozbudzony.
Chłop rozpalił garść szczap, czas jakiś siedział na ławie pod oknem, mrucząc pacierze, potem podesłał pod głowę siermięgę i legł na deskach. W chacie