Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

za wąsy! co za postawa! Doprawdy, toż to teraz człek niebezpieczny dla płci pięknej! Dobrześ zrobił, odwiedzając mnie. Byłem już niespokojny o twą dolę. Cóż tam słychać w waszej Galicji, hę? Na magnata się kierujesz podobno!
Chojecki się uśmiechnął.
— Istotnie, coś niby tak — odparł wesoło. — Przed rokiem najniespodziewaniej wziąłem sukcesję po stryjecznym bracie ojca, który nas przed laty wyzuł z mienia. Biedny ojciec nie doczekał się chwili powrotu do naszego kochanego Nadolska! Krewnemu się nie śniło zapewne, że umrze bezdzietny, i że dla mnie zbierał i skąpił całe życie. Zostałem nagle bogatym człowiekiem, właścicielem majątków, kapitałów i fabryk. Czasami myślę, że mi się to śni, i że lada chwila obudzę się u pana w redakcji.
— Dałby to Bóg! — mruknął pobożnie redaktor. — Cóż porabia stryjaszek? — zagadnął ciekawie. — Ile nabył kapeluszy przez te cztery lata?
— Ani jednego. Wyniesiono je na strych, gdzie je myszy i mole profanują.
— Cóż on zbiera teraz? Może gorsety?
— Nie, oddał się botanice. W swych Zalesińcach urządził królestwo flory; pieści się z ladajakim badylem, jak niegdyś z kapeluszem marszałka Francji. Służy mu to na zdrowie wyśmienicie, odmłodniał na wsi.
— Pewnie cię przysłał po cebule hiacyntów?