Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dożyjemy go — a nie my — to ci, co po nas przyjdą! Żegnajcie!
Uścisnęli sobie dłonie. Nikita otworzył drzwi i podał mu rewolwer.
— Weź! — twój gorszy! — mruknął.
Gregor kiwnął głową, broń na piersi ukrył i wyszedł.
— Sprawi się dobrze? — spytał jednooki.
— Zapewne i to uczyni, ale to nie jego powołanie. On nie narzędzie — to będzie wódz, organizator! Setki pójdą za jego głosem — za tą jego demoniczną siłą wzroku, wymowy, pięknością. Jego — nie zdając sobie sprawy — już teraz słucha cały uniwersytet. Jego słowo masami kieruje! On nas wszystkich kiedyś przerośnie.
— I pewny?
— Ot — jak kamień. Wy sami nawet przysięgi od niego nie wzięliście.
— Nie śmiałem.
— Tak jest!
— A ta dziewczyna?
— Będzie jego kochanką. Piękna — ale dziecko.
— Pilnujcież jej!
— Będzie naszą.
— A zatem ostatni interes załatwiony. Ruszam dalej. Byle już być zagranicą.
— Przeprowadzić was?
— Nie trzeba. Jest na rogu Iwan z dorożką. Bywajcie zdrowi!
— Szczęśliwej wam drogi!
Jednooki wysunął się przez drzwi w głębi.