Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ten stary grzyb, ten strach na wróble, warjat, zabrał redaktorowi z przed nosa najdroższego sekretarza, gadał mu bezczelnie, że chłopiec do niego należy, zbuntował go jakimś majątczyskiem, i pewnego dnia wsadzili na kolej kapelusze i pojechali na południe, zostawiwszy biednego dziennikarza w stanie wściekłego osłupienia.
Zapragnął zemsty.
— Opiszę ja was tu pięknie w gazecie! — odgrażał się w bezsilnej złości.
Gdy się jednak przespał i rozmyślił, zaniechał projektu. Czyż się godziło ośmieszać poczciwego starego za to, że się poznał na charakterze Chojeckiego i zrobił mu dobrze, i czyż miałby sumienie złośliwym artykułem odwdzięczyć się chłopcu za tyloletnią pracę!
Zamiast paszkwilu, zamieścił tedy inserat, wzywający nowego helotę na opróżnione miejsce w biurze.
Gdy wiosna nadeszła, wszystko wróciło do dawnego trybu; w redakcji, w mieście, ci, którzy ubyli, nie zostawili żadnej luki w tamtejszem społeczeństwie; mało kto spostrzegł, że ich nie stało, a reszta zapomniała wkrótce o śmiesznym staruszku i dzikim młodzieńcu.
A tam, w Galicji, na żyznym kawale podolskiej ziemi, z pysznemi górami na widnokręgu, nowy człowiek stanął do pracy, witając ją, jak szczęście. Porwał się, jak Tytan silny, z zapałem krzyżowca, z dziką energją górskiego strumienia, który przez długie lata zwracano z łożyska wbrew pra-